Z Cyklu: Atrakcje Beskidu Indyjskiego

Beskid Niski, a może Beskid Indyjski?

Nie wiem dlaczego, ale imperatyw – wręcz kategoryczny (bo przecież nie hipotetyczny), od czasu jakiegoś, budził we mnie chęć napisania słów kilka o atrakcjach Beskidu Indyjskiego. W bliży i dali. Atlasy stare i obecne nie uwzględniają jego fizycznej obecności wśród karpackich rubieży, co nie oznacza, że go nie ma. Przecież za siedmioma górami, siedmioma morzami… można dotknąć wzrokiem wszystkiego, co Trzecie Oko widzi. To tylko kwestia imaginacji, a potem wiary w istnienie innych wymiarów ponad rzeczywistość. Ważne jest, że aby odwiedzić to bajeczne pasmo, nie trzeba promes, wiz, szczepień, ani opłat lotniskowych. I bagażu oraz wyobraźni nie trzeba zgniatać do wymiaru rayanajerowego ;~)

I jakoś mnie dziś naszło, żeby w ramach zajęć z FiFi (fizyka-filozofia), napisać o mojej pierwszej wyprawie odkrywczej w łańcuch Beskidu Niskiego. Wspomnieć o fizycznej nieobecności starej wsi Klimkówka, zanurzonej w otmętach zaporowego jeziora Klimkowskiego. Bo nowa cały czas jest, tylko przesunięta na górkę. To ta sama historia, co z nadczorsztyńską wsią Maniowy.

Dolina Klimkówki otwiera się przed nami

W tym celu właśnie, przywołuję z pamięci moją własną historię.

Dawno, dawno temu, kiedy wodę sprzedawano z saturatora, w sobotę pracowano do czternastej, a w czarnobiałej TV był tylko jeden program… mój Tato Peregrynator – krajoznawca odziany w pumpy (wiecie co to były pumpy?), wywiózł mnie z KRK na wędrówkę z Gorlic na Lackową, via Wysowa. Oczywista nie pamiętam aż tak szczegółów, bo miałem wtedy mniej niż 10 lat, a było to wstecz owych 10 pomnożone przez 5. Jednak coś tam pamiętam. Na przykład, że nocowaliśmy między innymi w budynku Starego Domu Zdrojowego w Wysowej-Zdrój, w którym był wówczas jakiś piwodój. Spaliśmy na poddaszu w kwaśnym oparze nieśmiertelnego bigosu oraz browaru (chyba) Siołkowa. Było to piwo archaiczne spod Grybowa w sposobie i smaku, czyli z tamtej słusznej epoki, które trzeba było pić duszkiem ile wlezie. Bo, jak się człowiek zatrzymał w ciągu, to dostawał takiego gębotrzepu i takiego brrr, że dalej już pić nie można było. Ale było antarktycznie zimne. Oczywiście wspomnienie piwopicia, to z kolei jakieś rzeczone 10 pomnożone tym razem przez 4. No powiedzmy przez 3. Wstecz.

Wracam do wycieczki z tatą pumpiarzem. Pamiętam za to przyzwoicie, jak autobus wysadził nas na skraju Łosia, zapewne mniej więcej tam, gdzie dzisiaj całkiem niezłe pstrągi serwują i dalej szliśmy przełomem rzeki przez… Pieniny. Ale te w odmienności do oryginału były „Gorlickie”. No i nie było na rzece flisaków. Tak zwał się ów przełom niegdyś. Dziś też się tak nazywa, ale całość entourage zepsuła zapora ogromna. Wtedy jej nie było, ale było ładnie „pienińsko”. Wiem z później, że na zboczach nawet wąż Eskulapa miał swoje siedlisko. Mam marzenie, aby go kiedyś zobaczyć w naturze i w… jego reklamowym wymiarze, bo ten może sięgać ponad 2 metry! Nie będzie to łatwe, ponieważ w PL ponoć jest niewiele ponad 200 osobników. Eskulap, to jedyny reprezentant dusicieli w naszej szerokości geograficznej.

Widok na starą Klimkówkę ze starą cerkwią w środku kadru

U wrót bajkowej doliny…

Wtedy nie było boakuzyna. Za to niewiele kroków za miejscem, gdzie dzisiaj wyrasta ponad przełom rzeki Ropy betonowe monstrum,  oczom ukazała się cudnej urody dolina. Pewnie patrzyliśmy na nią oszołomieni, jak ten wędrowiec z drzeworytu Flammariona, który dotarł na krawędź świata. Zielona kotlina sięgała hen, hen po krawędź nieba opartą o wzniesienia Beskidu. A w jej środku wieś, z dziwnymi nieco wieżami cerkwi. To była stara Klimkówka. Cerkiew o podobnej architekturze odbudowano na górce. Przyznacie, jej eklektyzm nieco zadziwia. Tak jest trochę jakby z Eriadoru, trochę z Disnaylandu. Zresztą popatrzcie sami na foto, jak wyziera ponad dachy w jej oryginalnym situ. Gdyby jej nie wyburzono, mogłoby być tak, że wystawałaby ponad lustro zalewu do dziś. Tak, jak biserica (kościół) w zalanej wiosce Geamana w karpackim łańcuchu gór Apuseni.

Pierwszy Nocleg w Beskidzie Niskim

W Klimkówce odbył się mój pierwszy nocleg w Beskidzie Niskim. W chyży łemkowskiej z pewnością, bo innych chałup z katalogów jeszcze tam nie było. Tu popuszczę wodzów fantazji. Pewnie mieliśmy ze sobą nieśmiertelną „turystyczną” (życiodajna konserwa – info dla nieświadomych), jajka na twardo we własnym opakowaniu i chleba bochen oraz termos, Ale może tam właśnie skosztowałem pierwszy raz kiesełyci – Rusińskiego żuru. Bo smak „ruskich” oczywiście nie był mi obcy. W wędrówce na południe wiodła nas droga na Orient, wzdłuż Ropy. Rzeka wtedy była – i na szczęście jest do dzisiaj, spółdzielnią „Zgoda” dla wielu potoków, strumieni i cieków. Pospołu nazywam je dla praktyczności: Dzika Woda. Następnego dnia dotarliśmy do Ujścia Gorlickiego, które do 1947 roku nosiło miano Ruskiego. To najlepszy dowód, że „stoliczyło” Rusińskiej (może Rusnackiej?) Łemkowszczyźnie.

Dawna Karczma

Oranżada w dawnej karczmie

Była oranżada w nieistniejącej karczmie (zdjęcie zrobione na kilka dni przed rozbiórką jakieś (znów) 10 lat temu. Austeria stała tam, gdzie dziś chemia germańska jest na zbyciu oraz tani Armani. Miejsce obecnego ronda zajmował plac i budynek GS-u. Potem ruszyliśmy przez Kozie Żebro do Wysowej. O noclegu w kolorze piwnym już wspomniałem. Zdobycia Lackowej niestety nie pamiętam, a wiem że było. A szkoda. Ale cóż, przecież to było ponad pół wieku temu. I tak dobrze, że w ogóle pamiętam. Jedno jest pewne, to była jedna z wielu wypraw w stylu Slow Travel. Wtedy to nazywało się włóczęgą. Dacie wiarę?

Zobacz też kilka słów o naszym Wiochotelu

Udostępnij:
Related Post